„Chcieliście, to macie” – chciałoby się powiedzieć po spotkaniu z Unią Bieruń Stary. Porażki można bowiem było uniknąć na dwa sposoby. Albo unikając rażących indywidualnych błędów, albo – co ważniejsze! – szybciej zabierając się za ambitne odrabianie strat.

A początek meczu rysował się dla Lędzin całkiem optymistycznie. Pierwsze 10 minut było co prawda bezbarwne, za to pomiędzy dziesiątą a dwudziestą minutą lokalni kibice mieli powody, by wypatrywać gola. Sygnał dał Sopelewski, po którego strzale z dystansu futbolówka szybowała nieszczególnie blisko białego prostokąta. Za to już chwilę później oko w oko z tormanem gości stawali Brona i, dwukrotnie, Gąsior. Ten pierwszy objechał bramkarza, jednak nie wcelował między słupki, naciskany mocno przez obrońcą. Gąsior zaś za pierwszym razem minimalnie nie doszedł do za mocno dogranej piłki, za drugim zaś uznał wyższość ubranego w różowy strój Potocznego.

I na tym koniec pozytywów w pierwszej odsłonie. Około 25 minuty na lędzinian spadł jakiś urok. Po słabym występie w Kosztowach, Polarz rozpoczął mecz na ławce. Szybko wszak okazało się, że nie ma komu poukładać defensywy. Chaos, brak komunikacji, nerwowość – to wszystko sprawiło, że długimi momentami piłka nie mogła dojść do formacji pomocy, nie wspominając już o ataku. Trudno było wynieść się z własnej połowy. A Unia? Cóż miała robić? Z początku wydawało się, że przyciskana będzie się bronić i liczyć na kontrataki. Z biegiem czasu goście zauważyli jednak, że jest szansa na gola i – przy naszej niemocy – coraz śmielej zapuszczali się pod pole karne.

Bieruń groźnie wymieniał podania, groźnie strzelał, a bramka padła w – wydawałoby się – niegroźnej sytuacji. Atakujący zawodnik sprytnie zagrał piętą i zanim Brandys się zorientował, kulisty przedmiot tkwił już w bramce. Na otrząśnięcie się Lędziny potrzebowały dziesięciu minut. Wreszcie zaczęło się coś dziać po przeciwległej stronie boiska, aż wreszcie po ładnym uderzeniu Czarneckiego zza linii 16 metrów piłkę z bramki wybił obrońca gości.

Zamiast 1:1, chwilę później było 0:2. Znów niby niegroźna wrzutka, ale Brandys zamiast łapać piłkę, przenieść ją nad bramką lub piąstkować, lekkim, jakby siatkarskim odbiciem przepuszcza ją przed siebie. Trudno się było spodziewać takiego zagrania, dlatego też brawa należą się napastnikowi gości, że był czujny i oddał strzał przewrotką. Futbolówka szczęśliwie wpadła do bramki, lobując jeszcze zdezorientowanego Brandysa. Na przerwę zeszliśmy więc z 0:2.

Po przerwie wejść postanowił Polarz, co miało dać nową jakość obronie. Zamiast tego, po kwadransie gry, trenerowi przytrafił się kiks a’la Boruc z pamiętnego meczu z Irlandią Północną. Piłkarz Bierunia skorzystał z prezentu, pewnie „objechał” goalkeepera, no i 0:3. MKS chciał, MKS atakował, ale MKS nie za bardzo wierzył. Z przodu sam szarpać próbował Śliwa, odważnie podpinał się z głębi pola podrażniony błędem Polarz. Gol być może w ogóle by jednak nie padł, gdyby nie pomógł nieco… sędzia. W 72 minucie, w niegroźnej sytuacji podyktował rzut wolny pośredni z… pięciu metrów. Trudno powiedzieć, co się tam stało, jednak goście zbyt energicznie nie protestowali, solidarnie ustawiając się na linii bramkowej. Strzał trafił w rzucającego się bramkarza, ale przytomnie dobił Karlik, gdzieś tam znajdując miejsce w czerwonej od koszulek zawodników Unii bramce.

No i „zaczęło się”. Nieco około piętnastu minut do końcu i nagle lędzinianie zorientowali się, że tego meczu można nie przegrać. Dużo ładnych ataków, dużo strzałów i zamieszania w pobliżu bramki zdziwionych obrotem sprawy bierunian. Zdziwionych, ale nie zdezorientowanych. Parę razy bowiem wypuszczali na wolne pole prostopadłymi podaniami napastników, bo przed naszą bramką zrobiło się mnóstwo miejsca. Najczęściej jednak łapali się na spalone, w innym wypadku rolę ostatniego obrońcy przed naszym polem karnym grał… Brandys.

Ambitne natarcia pozwoliły MKS-owi zdobyć jeszcze jedną bramkę. Świeżości z przodu dodał wprowadzony pod koniec Gajewski i to on skutecznie dobił z 14 metrów bezpańską piłkę na niecałe 10 minut przed końcem. Jak się potem okazało, tym trafieniem ustalił wynik. Na więcej zabrakło szczęścia, sił i przede wszystkim czasu. Gdyby te hurra-ataki zaczęły się wcześniej, to kto wie…

Źle podsumowywać taki mecz, bo pozostaje świadomość zaprzepaszczonej szansy. A jednak zawsze to już nieco lepiej, niż ubiegłotygodniowa chłosta. Wszystkim piłkarzom dziękujemy za cały sezon i nienajgorsze, szóste miejsce w lidze.

Skład: Brandys, Mikolasz (46′ Polarz), Bednarek, Szeremeta, M.Roszak, Karlik, Sopelewski, Śliwa, Czarnecki (73′ Gajewski), Brona, A.Gąsior (46′ B.Papacz)

Unia: Potoczny, Szczygieł M, Uniejewski, Szpoton, Franczak, Latusek D., Wawoczny, Bobla Sz, Michalec, Ścierski (Strzeżyk 89″), Bobla M. (Sumera 80″)